Bóg czy Ja
Poniższy artykuł jest reakcją na książkę Me, Myself & I (Mnie, mi i ja) Archibalda D. Harta, dziekana Podyplomowego Studium Psychologii w amerykańskim Seminarium Fullera. Książka ta, wydana w roku 1992, jest z kolei reakcją na stanowisko opowiadające się za wystarczalnością Pisma Świętego, jeśli chodzi o życie wewnętrzne człowieka. Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Archibald Hart jasno przedstawił swe zdanie na temat wystarczalności Biblii, powtarzając raz po raz: „Psychologia chrześcijańska jest nam rozpaczliwie potrzebna” (s. 11, 21) lub: „Potrzeba zintegrowania psychologii i wiary jest niebywale pilna” (s. 247). Jeśli sprawa w istocie tak wygląda, płyną z tego cztery logiczne wnioski:
1. Kościół, w tym sam Paweł oraz inni apostołowie i prorocy (nie mówiąc o świętych Starego Testamentu, jak Jozue czy Daniel), od początku rozpaczliwie potrzebował psychologii. Gdyby poradnictwo psychologiczne było wtedy znane, życie świętych byłoby szczęśliwsze, pełniejsze, owocniejsze i bardziej pobożne.
2. Skoro Pismo Święte nie zawiera podstawowych prawd o osobowości ludzkiej, jej zachowaniach i jej leczeniu, prawd, które odkryła właśnie dyscyplina psychologii, znaczy to, że przez ostatnie 2 tysiące lat kościół nie był w stanie właściwie odnosić się do problemów emocjonalnych i duchowych swoich wiernych. Święci żyjący jeszcze wcześniej, przez całe 4 tysiące lat przed Chrystusem, byli też pokrzywdzeni.
3. Podstawowe metody diagnozy i leczenia problemów duchowych i emocjonalnych, o których Duch Święty z niejasnych powodów nie uznał za stosowne wspomnieć w Piśmie Świętym, zostały nareszcie objawione przez humanistów, z których wielu (jak Freud) zajęło wyraźne stanowisko antychrześcijańskiego zacietrzewienia. Bezbożnym prorokom psychologii zawdzięcza dziś kościół możliwość trafnego podejścia do całej gamy problemów duchowych i emocjonalnych, w których wypadku pełni Ducha chrześcijanie minionych 20 stuleci nie mogli niestety korzystać z niezbędnej pomocy psychologicznej.
4. Dzięki nowemu podejściu psychologicznemu, zaszczepionemu w kościele przez chrześcijańskich psychologów w celu uzupełnienia tego, czego brakuje Pismu Świętemu, chrześcijanie mogą dziś wieść życie szczęśliwsze, owocniejsze i bardziej zwycięskie niż apostoł Piotr, Paweł, Kalwin, Wesley, David Livingstone, Hudson Taylor, Spurgeon, Moody itd., którzy byli zdani wyłącznie na Ducha Świętego i na Słowo Boże.
[Wszystkie cztery wnioski są oczywiście fałszywe].
Ekumenizm czy mieszanka wybuchowa?
Psychologia chrześcijańska chce łączyć Chrystusa z Freudem i całym zastępem teoretyków otwarcie gardzących Bogiem. Ekumenizm co się zowie! Zespala elementy chrześcijańskie i pogańskie, ujednolicając język i credo. Kapłani humanistycznej religii wykonują rytuały zwane psychoterapią, mające uzdrowić duszę. Są wśród nich ateiści, katolicy i protestanci, jedni cytują wersety biblijne, inni z Biblii szydzą. Wszyscy otrzymali podobne przygotowanie akademickie, mogą się poszczycić identycznymi tytułami naukowymi i licencją tych samych świeckich władz państwowych. Kiedyż kościół przejrzy na oczy!
Fizyka chrześcijańska?
Hart twierdzi: „Studium psychologii uczenia się, postrzegania i osobowości jest równie uzasadnione jak studium anatomii i chirurgii. Lecz jak dotąd Dave Hunt ani nikt inny nie proponował jeszcze stworzenia »chrześcijańskiej teorii chirurgii«”.
Oczywiście, że nie. Jest przecież różnica pomiędzy ciałem a duszą, fizycznością a duchem, mózgiem a umysłem, hormonami a moralnością, zarazkami a wolą, chorobą a grzechem, czyli jak mawiają Martin i Deidre Bobganowie pomiędzy „tissues and issues” (tkankami a kwestiami).
Hart powinien więc postawić sobie pytanie: „Skoro nie ma niczego takiego jak »chrześcijańska« medycyna, chemia, teoria uczenia się i postrzegania, to dlaczego miałaby być szczególna »chrześcijańska« psychologia?” W tym sęk! Istotny błąd w rozumowaniu bierze się tu stąd, iż psychologia bezpodstawnie rości sobie prawo do zajmowania się d u s z ą i do dostarczania rozwiązań dla problemów d u c h o w y c h, m o r a l n y c h i e m o c j o n a l n y c h, co do których chrześcijaństwo twierdzi, iż posiada jedyne i wystarczające odpowiedzi.
Gdzie szukać lekarza duszy?
Wbrew twierdzeniom niektórych grup zielonoświątkowych i charyzmatycznych, iż chrześcijanin nie musi chorować, w Biblii nie znajdujemy poparcia dla pełnego i trwałego zdrowia fizycznego już w tym życiu. (Często cytowany fragment „Jego sińce uleczyły was” [I P 2,24; BW] mówi o grzechu, a nie o chorobie). W Słowie Bożym znajdujemy jednak obietnicę całkowitego i trwałego uzdrowienia d u c h o w e g o, a więc i emocjonalnego. Biblia nie podaje się za podręcznik chemii, fizyki czy mechaniki samochodowej. Zresztą żadna z tych dyscyplin nie wysunęła jeszcze teorii określanej jako „chrześcijańska” co ma miejsce w wypadku psychologii. Czy można jednak mówić o psychologii c h r z e ś c i j a ń s k i e j, skoro żaden element jej oferty nie znalazł się w nauce Chrystusa czy apostoła Pawła? Hart zresztą przyznaje: „Dave Hunt ma rację: psychologia chrześcijańska tak naprawdę wcale nie jest »chrześcijańska«” (s. 22).
Według twierdzenia Pisma Świętego „Boska Jego moc obdarowała nas wszystkim, co jest potrzebne do życia i pobożności, przez poznanie Tego, który nas powołał przez własną chwałę i cnotę, przez które darowane nam zostały drogie i największe obietnice, abyście przez nie stali się uczestnikami boskiej natury, uniknąwszy skażenia, jakie na tym świecie pociąga za sobą pożądliwość” (II P 1,34). Bóg daje drogę wyjścia, jeśli tylko zechcemy przyjąć Jego propozycję!
Podstawowa kwestia, na którą musimy sobie odpowiedzieć, jest następująca: Czy wierzymy Bogu, czy jesteśmy gotowi zastosować się do Jego Słowa i czy wystarcza nam to, co nam zapewnił „do życia i pobożności”? Czy ufamy, że „Boska Jego moc” wystarczy, czy też uważamy, że psycholog, „chrześcijański” bądź świecki, ma coś więcej do zaoferowania?
Człowiek wierzący jest latoroślą w prawdziwym Krzewie Winnym. Czyż życie Chrystusa, Krzewu Winnego, nie jest władne wytworzyć w nas życia, które przyniesie chwałę Bogu i owoc wiecznie trwały? Czy „Boska natura”, której staliśmy się uczestnikami przez wiarę, potrzebuje psychoterapii?
Chrystus mieszka w naszych sercach przez wiarę (Ef 3,17). Czy potrzebujemy spoglądać w jeszcze inną stronę, a nie tylko na Niego? Chrystus w istocie „jest życiem naszym” (Kol 3,4). Wystarczy, bym pozwolił Mu w pełni wyrażać się w mym życiu i zaufał Mu w tej mierze. Czy nie bluźnierczo brzmi teza, iż Chrystus żyjący w chrześcijaninie potrzebuje porady psychologicznej?
Cały problem w tym, iż w życiu chrześcijanina rządzi jego własne ja, a nie Chrystus.
Ja, szara gęś, ja, szara eminencja
W centrum każdej psychoterapii, czy to świeckiej, czy chrześcijańskiej, stoi właśnie „ja”. Celem jest zawsze samodoskonalenie, samoaktualizacja, miłość do siebie samego, obraz samego siebie, poczucie własnej wartości, samopoznanie i inne rodzaje „samo...”. Toteż Archibald Hart jest zmuszony stanąć w obronie „ja”, którego według Biblii trzeba się zaprzeć. Obrona ta stanowi treść jego książki. Jako ostateczny wniosek czytamy: „Chrześcijanin potrzebuje pomocy [...] w odzyskaniu dla Boga ziemi obiecanej zwanej »ja«” (s. 248). Czy dobrze słyszymy?!
Jest zasadnicza różnica pomiędzy zapieraniem się swojego ja (wymaganym przez Chrystusa) a samozaparciem (które jest sednem ewangelii Harta). Hartowskie samozaparcie to rezygnacja z własnych pragnień w celu osiągnięcia samoudoskonalenia, co wiedzie oczywiście do samozadowolenia. Zdaniem Harta Chrystusowy wymóg, by zaprzeć się siebie samego, oznacza poddawanie naszego ja samokontroli i mówienie „tak” Chrystusowi. Hart twierdzi, że „ja” należy się nie tyle zaprzeć, co je zaakceptować, wzmocnić, docenić, doskonalić. Ażeby zaś „ja” udoskonalić, trzeba je najpierw z r o z u m i e ć (s. 71).
Cierpkie owoce beztroski w myśleniu
W procesie pojmowania własnego ja Hart pogrąża się w beznadziejnym trzęsawisku sprzecznych twierdzeń. Na przykład: „Jaźń jest to c ał o k s z t a ł t tego, czym i kim jestem jako osoba” (s. 42). „W głębi każdego z nas znajduje się miejsce, które nazywamy jaźnią [...] Ukryte są tam wszelkie wstydliwe i żenujące sprawki” (s. 69). [Czy jaźń może być jednocześnie m i e j s c e m w głębi mojej duszy, a zarazem „całokształtem tego, czym i kim jestem”?]. „Mam zdolność przechodzić swoją jaźń” (s. 46). [Jakże mogę być czymś różnym od własnej jaźni, a nawet ją „przechodzić”, skoro jaźń jest całokształtem tego, czym jestem?]. „Mogę siebie »poznać« [...] Jaźń [...] może być w pełni poznana tylko przez Boga” (s. 27). [Jak to w końcu jest?]. „W psychologii chrześcijańskiej nie ma sprawy istotniejszej od zrozumienia swojego ja [...] Im bardziej badam i analizuję jaźń, tym bardziej ulotne i beznadziejne staje się to zajęcie” (s. 73). [Zgłębianie najistotniejszej kwestii wiedzie więc do coraz głębszego poczucia beznadziejności! Szczerość godna pochwały].
Podobne sprzeczności znajdujemy prawie na każdej stronicy książki; prócz tego zawarto tam i poważniejsze błędy, np.: „Gdy uczymy się wszczepiać w prawdziwy krzew winny [tj. Chrystusa], [...] samorealizacja staje się Chrystorealizacją” (s. 71-72). Tymczasem w rzeczywistości to n i e m y „wszczepiamy się” w Chrystusa. Tylko sam Bóg może to z nami uczynić. Jeśli zaś chodzi o utożsamianie samorealizacji z Chrystorealizacją, to przypomnijmy sobie słowa Jana Chrzciciela: „On musi wzrastać, ja zaś stawać się mniejszym” (J 3,30), oraz apostoła Pawła: „żyję więc już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus” (Gal 2,20). To powinno wyjaśnić sprawę.
Archibald Hart wydaje się rozdarty pomiędzy lojalność wobec swej dyscypliny a pragnienie wierności wobec Biblii. Niestety w pragnieniu tym nie stosuje egzegezy Biblii. Wyciąga wnioski na podstawie swojego wykształcenia psychologicznego, potem zaś przykrawa do tych wniosków rozumienie Pisma Świętego, cytując na ich poparcie wersety nie mające z nimi nic wspólnego. Można tu podać wiele przykładów. Pod nagłówkiem „Jaźń w Piśmie Świętym” (s. 4142) wymienia Hart 16 obrazów samego siebie, podając do każdego werset na poparcie. W 12 przypadkach na 16 interpretacja wersetu jest jaskrawie błędna. Rozważmy przykładowo przypadki pierwszy i ostatni.
Hart pisze: „Nieznajomość swojego ja zwodzi i wprowadza w błąd; patrz: Iz 44,20”. Werset, który podaje na poparcie swojej tezy, brzmi: „Kto się zadaje z popiołem, tego zwodzi omamione serce”, a odnosi się do bałwochwalcy. Nie ma tu bynajmniej mowy o „nieznajomości swojego ja”, lecz chodzi o rzekomą moc bałwana, której pozorowi bałwochwalca uległ. Wbrew twierdzeniu Harta Izajasz nie potępia tu wcale braku samopoznania, lecz jak jasno wynika z kontekstu głupotę przekonania, że bałwan zapewni nam pomoc.
„Nigdy nie możemy o sobie zapominać; patrz: Jk 1,24” pisze Hart. W wersecie podanym na poparcie św. Jakub porównuje tych, którzy słuchają Słowa Bożego, lecz nie wykonują go, do człowieka, który „w zwierciadle przygląda się swemu naturalnemu obliczu; bo przypatrzył się sobie i odszedł, i zaraz zapomniał, jakim jest”. Jakub nie zaleca tutaj „nigdy nie zapominać o sobie”, ale nakazuje w praktyce podporządkować życie Słowu Bożemu.
Parasol ochronny?
Psychologia usiłuje „zrozumieć”, jak i dlaczego myślimy i zachowujemy się w określony sposób. Podejście takie, stosowne do reperacji silnika, nie nadaje się do naprawy człowieka. Nie jesteśmy zaprogramowanymi robotami. Próbując „zrozumieć”, d l a c z e g o dziewczyna wychowana przez wierzących rodziców zostaje prostytutką, d l a c z e g o pastor porzuca piękną żonę i owocną pracę dla cudzołożnicy etc., zakładamy, że przyczyną jest co innego niż wolny wybór, a więc dopuszczamy usprawiedliwienie danego czynu. Rosnącą popularność „psychologii chrześcijańskiej” łatwo zrozumieć: zapewnia ona ochronę dla jaźni, osłaniając ją przed oskarżeniami sumienia i Słowa Bożego.
Do wszystkich przypadków idealnie pasuje jedna diagnoza: grzech. Korzeniem zaś grzechu jest j a. Jezus nauczał, że jesteśmy niewolnikami grzechu i swojego ja, dopóki On nas nie wyzwoli (J 8,34-36). Niewiara to korzeń wszelkiego grzechu. Trudno o grzech większy niż niechęć zaufania Bożym obietnicom i niepozwalanie Bogu, aby kształtował nas wedle Swej woli. Sprawiedliwy z wiary żyć będzie.
Skazani na psychiczne katusze?
Dzięki niech będą Bogu Ojcu!
„To nie takie proste!” zawoła psycholog chrześcijański. „A jeśli ktoś był seksualnie wykorzystywany jako dziecko albo doświadczył szeregu innych zranień?”
Czy można wymarzyć sobie bezpieczniejszy port dla zranionych i pełnych lęku niż sam Bóg? Czyż nie potrafi On pocieszyć, napełnić odwagą, wyzwolić? Przecież to właśnie obiecał! Biblia pełna jest życiorysów osób nienawidzonych, krzywdzonych, odrzuconych, oskarżanych fałszywie, więzionych, męczonych, zabijanych lecz mimo to zwycięskich dzięki wierze w Boga. On się nie zmienił. Dziś dokona takiego samego wyzwolenia w życiu tych, którzy Mu ufają i są Mu posłuszni.
„A osoba, której ojciec ciągle kłamał, oszukiwał, nadużywał zaufania? Jakże taka osoba może uwierzyć, że Bóg jest kochającym Ojcem, skoro nie miała ziemskiego przykładu takiego ojca?”
Cóż za fatalne podejście! Kiedyż to jakikolwiek ziemski ojciec stanowił stosowny model Ojca niebieskiego? Dawid pisał przecież: „Choćby ojciec i matka mnie opuścili, PAN jednak mnie przygarnie” (Ps 27,10). Jego ufność wobec Boga ostała się wobec wszelkiej próby!
Każdy mąż poczułby się zraniony i zdruzgotany, gdyby żona odmówiła mu zaufania. Jak więc czuje się Bóg! Bywają oczywiście mężowie, którzy tylekroć nadużywają zaufania żon, kłamią i nie dotrzymują obietnic, iż rozsądna żona powinna przestać ufać takiemu małżonkowi do chwili, aż pozwoli on Bogu dokonać w sobie tego, o co błagał Dawid: „Serce czyste stwórz we mnie, o Boże, a ducha prawego odnów we mnie!” (Ps 51,12). Nie dokona tego terapia; może uczynić to tylko Bóg.
Chrystus nie obiecał, że nie zepsuje się nam samochód, że nie będzie klapy w interesach, a chrześcijański sportowiec i uczony zawsze okażą się lepsi niż niewierzący. Obiecał natomiast życie wieczne, życie, które nie tylko się nie kończy, ale które już tu i teraz ma inną, Bożą jakość. „Kto wierzy we Mnie, [...] z wnętrza jego popłyną rzeki wody żywej” (J 7,38). Duch Święty zamieszkuje i prowadzi każdego wierzącego (I Kor 3,16; Rz 8,14). „Owocem zaś Ducha są: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, wstrzemięźliwość...” (Gal 5,22-23). Żadna terapia nie zdoła nic do tego dodać! Prośmy Boga o napełnienie nas swoim Duchem i wierzmy, że to uczyni.
Bóg uczynił człowieka na swój obraz. Nie chodzi o podobieństwo fizyczne, bo przecież „Bóg jest duchem” (J 4,24). Człowiek we wszystkim, co mówił i czynił, miał odzwierciedlać Bożą miłość, cierpliwość, świętość, łaskawość, miłosierdzie, prawdę czyli Boży charakter. To było oczywiście niemożliwe do wykonania o własnych siłach. Człowiek mógł być takim, jakim zamierzył go Bóg, jedynie pozwalając Bogu działać w swoim życiu. Sam Bóg miał być życiem człowieka.
Gdy Adam i Ewa świadomie wystąpili przeciw Bogu, narodziło się straszliwe „ja”. Tego właśnie „ja” trzeba się według słów Chrystusa zaprzeć. Nie chodzi o to, by człowiek przestał funkcjonować jako odrębna osoba o własnych uczuciach, intelekcie i woli. Nie chodzi o dobrowolne pozwalanie B o g u na wypełnienie w nas celu naszego istnienia.
Jezus, Człowiek doskonały, rzekł: „Ja sam z siebie nic czynić nie mogę [...] nie szukam bowiem własnej woli, lecz woli Tego, który Mnie posłał” (J 5,30; BT). Tylko zapierając się własnego ja możemy doświadczyć tej więzi z Ojcem, która była radością naszego Pana, oraz doświadczyć życia, które ma On dla nas. Oby to było pasją naszego życia.
« poprzedni artykuł | następny artykuł » |
---|